Austriacy to nie Niemcy. Ale nie zawsze tak było

Dziś może to zabrzmieć niewiarygodnie, ale mało brakowało, aby to właśnie Wiedeń był zamiast Berlina stolicą zjednoczonych Niemiec.




Sprawa dotyczy czasów, kiedy to Habsburgowie byli głównymi pretendentami do roli lidera niemieckich dążeń zjednoczeniowych. Dopiero później Austria przegrała w tej konkurencji z Prusami i zaczęła budować odmienną od niemieckiej, środkowoeuropejską tożsamość, która skończyła się wytworzeniem osobnego austriackiego narodu.

Dziś jest rzeczą normalną, że język niekoniecznie oznacza przynależność do danego narodu. Można mówić po francusku i wcale nie być Francuzem, ale Belgiem, Marokańczykiem lub Szwajcarem z Genewy. Można mówić po hiszpańsku i wcale nie być Hiszpanem, ale Meksykaninem lub Peruwiańczykiem. I w końcu można posługiwać się językiem niemieckim jako ojczystym i wręcz alergicznie nie lubić Niemców, będąc Austriakiem lub Szwajcarem. To wszystko jest oczywiste dopiero teraz, jednak w XVIII czy XIX wieku takim oczywistym wcale nie było.

Mało kto dziś o tym pamięta, że pojęcie narodu pojawiło się tak naprawdę dopiero w XIX wieku, w epoce romantyzmu. W czasach średniowiecznych większość mieszkańców danego kraju w ogóle nie myślała tymi kategoriami. Liczyło się tylko to, że jest się poddanym danego króla czy cesarza, w sferze emocjonalnej ludzie identyfikowali się ze swoją wioską czy regionem, a elita intelektualna była w ogóle kosmopolityczna – równie dobrze czuła się w Krakowie, Florencji, Paryżu czy Norymberdze. Granice poszczególnych państw nijak się miały do granic językowych i etnicznych. Znaczne połacie Rzeczpospolitej były zamieszkane przez ludność wcale nie polskojęzyczną, ale posługującą się językiem ukraińskim czy białoruskim, większość terytorium Węgier było zamieszkane przez Słowian (Słowacy, Serbowie, Chorwaci itp.), którzy w dodatku wcale nie zastanawiali się nad swoją odrębnością językową czy etniczną. Co więcej, w średniowiecznej Polsce językiem urzędowym była łacina, a mieszkańcy Krakowa i Gdańska mówili przeważnie po niemiecku. Jednak niemieckojęzyczni krakowianie wcale nie czuli się związani emocjonalnie z Niemcami, byli po prostu lojalnymi poddanymi polskiego króla, nierzadko zasłużonymi dla polskiej kultury – jak np. Wit Stwosz, autor słynnego ołtarza w Kościele Mariackim. W tych czasach od podziałów językowych czy terytorialnych ważniejsze były podziały stanowe – polski szlachcic odczuwał większą wspólnotę emocjonalną ze szlachcicem francuskim czy węgierskim, niż z mówiącym w tym samym języku i mieszkającym na tej samej ziemi chłopem.

Podobnie było z Niemcami: zamiast trzech państw niemieckojęzycznych było kilkadziesiąt mniejszych lub zupełnie małych państewek, księstw i wolnych miast, rządzących się swoimi prawami i wręcz prowadzących między sobą zaciekłe walki. Z dzisiejszego punktu widzenia nazwalibyśmy je bratobójczymi, bo walczył przeciwko sobie Niemiec z Niemcem – ale wówczas o tym nikt w kategoriach narodowych i językowych nie myślał, liczyła się tylko kwestia poddaństwa w stosunku do danego księstwa czy wolnego miasta, a także osobiste interesy.

W tej mozaice kilkudziesięciu państw niemieckojęzycznych państwo Habsburgów (Austria) początkowo było po prostu jednym z wielu krajów: ani mniej, ani bardziej niemieckim od innych. Była Bawaria, Wirtembergia, Brandenburgia, Wolne Miasto Brema, była też i Austria. Narodu austriackiego jednak nie było – podobnie jak nie było narodu bawarskiego, brandenburskiego, pruskiego, saksońskiego czy bremskiego. Owszem, między Niemcami z Hamburga, Berlina, Monachium i Wiednia występowały istotne różnice w mentalności, języku (dialekcie), kuchni czy nawet religii (protestancka Północ i katolickie Południe), ale wszyscy z nich byli w takim samym stopniu Niemcami – i dla każdego z nich do pewnego momentu narodowość nie miała niemal żadnego znaczenia.

Zmiany zaczęły się dopiero w XIX wieku. Wówczas przez całą Europę przeszła fala romantyzmu i odrodzenia narodowego. Pod wpływem romantycznych poetów (w Polsce m. in. Mickiewicz i Słowacki, w Niemczech Goethe i Herder) ludzie nagle zaczęli sobie uświadamiać, że narodowość, język ojczysty i poczucie wspólnoty z rodakami to mimo wszystko ważne sprawy. Ważniejsze od partykularnych interesów kosmopolitycznych dworów królewskich i szlachty. Na tyle ważne, że trzeba dążyć do tego, aby granice państwowe odpowiadały granicom językowo-etnicznym, aby powstały państwa narodowe – w takim sensie, jaki znamy z dzisiejszych czasów. W przypadku Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów czy Słowaków chodziło o utworzenie niepodległej Polski, Ukrainy itp. w miejsce dotychczasowych zaborów – w przypadku Niemców czy Włochów idea narodowa oznaczała zjednoczenie rozdrobnionych księstw niemieckich czy włoskich w jedno narodowe państwo.

Początkowo Austria jak najbardziej w tych ideach zjednoczeniowych była brana pod uwagę, wręcz pretendowała do bycia liderem procesu zjednoczeniowego. Po przegranej wojnie z Prusami i utracie Śląska stało się jednak jasne, że zjednoczenie Niemiec odbędzie się na modłę berlińską, a Wiedeń może się co najwyżej podporządkować. A to Habsburgom wcale nie odpowiadało, tym bardziej że siła Austrii (później Austro-Węgier) była zbyt wielka, by się komukolwiek podporządkowywać.

Od tego momentu cesarstwo habsburskie poszło w zupełnie innym kierunku, dystansując się od niemieckiej idei narodowej, która zaczęła być utożsamiana z Prusami. A Prusaków nikt w państwie habsburskim nie lubił – i ta niechęć pozostała wśród Austriaków do dziś. Prusacy byli (i są nadal!) uważani przez wiedeńczyków za sztywnych, zdystansowanych, nieprzyjemnych, w odróżnieniu od lubiących zabawę i otwartych mieszkańców Wiednia czy Salzburga. Nie bez znaczenia była też religia: Prusacy to protestanci (co ma też wpływ na styl życia i mentalność), a Austriacy, podobnie jak ich słowiańscy sąsiedzi, to katolicy.

Znany ze swych prosłowiańskich sympatii i tolerancji cesarz Franciszek Józef robił wszystko, by propagować ideę państwa wielonarodowego, tolerancyjnego, czerpiącego z osiągnięć i tradycji wielu kultur, nie tylko niemieckiej. Dość wspomnieć, że w tych czasach austriaccy Niemcy (dziś powiedzielibyśmy po prostu: Austriacy) czuli się w Austro-Węgrzech… dyskryminowani. Prawie każdy naród (Polacy, Czesi, Węgrzy, Ukraińcy) miał w ramach Austro-Węgier jakąś formę autonomii, tylko paradoksalnie nie Niemcy. Ukraińskie odrodzenie narodowe we Lwowie czy polskie w Krakowie było przez cesarza wręcz podsycane, co wynikało z kalkulacji geopolitycznych: chodziło o zaszkodzenie Rosji, gdzie również żyli Polacy i Ukraińcy. Tymczasem dążenia narodowościowe austro-węgierskiej ludności niemieckojęzycznej, czyli mieszkańców dzisiejszej Austrii, były przez dwór cesarski tłumione. I nie bez powodu – cesarzowi chodziło o to, by niemieckojęzyczni poddani nie zachwycali się coraz popularniejszymi ideami zjednoczenia Niemiec pod wspólnym pruskim sztandarem, gdyż byłoby to śmiertelnym zagrożeniem dla istnienia i integralności terytorialnej cesarstwa. Najlepiej więc, by nie zamyślali się zbytnio nad swymi niemieckimi potrzebami narodowymi, by ich kultura była odarta z niemieckości, by przypadkiem nie spoglądali na Berlin z utęsknieniem i nie zastanawiali się w ogóle nad swoją narodowością.

Doszło więc do takich absurdów, że niemieckojęzyczni mieszkańcy Austro-Węgier nie za bardzo wiedzieli, kim są. Niemcami? Niby tak, ale lepiej było tego faktu nie podkreślać, bardziej poprawne politycznie było uważanie się za „poddanych jaśnie panującego imperatora”. Austriakami? Też nie, bo pojęcie „Austria”, czyli „Imperium na Wschodzie” było wówczas czysto geograficzne, oznaczało Wschód ziem niemieckich. I długi czas było rozumiane terytorialnie, więc Austriakami mogli być również słowiańscy, węgierscy czy rumuńscy poddani Habsburgów, bez względu na język i narodowość. W odniesieniu do terenów dzisiejszej Austrii i Czech stosowano neutralne określenie Przedlitawia, czyli tereny leżące przed Górami Litawskimi, oddzielającymi… no właśnie co??? od Węgier. Dziś powiedzielibyśmy, że Góry Litawskie oddzielały austriacką część monarchii od części węgierskiej, ale wówczas to nie było tak oczywiste. Określenie „Austria”, „Austriacy” w dzisiejszym rozumieniu narodowym nie istniało i jeśli już, to odnosiło się do obszaru całych wielonarodowych Austro-Węgier, pozostawiając niemieckojęzycznych mieszkańców Wiednia, Salzburga, Tyrolu czy Karyntii bez nazwy i tożsamości etnicznej.

Sprawa jeszcze bardziej skomplikowała się pod rozpadzie wielonarodowej monarchii. Poszczególne narody Austro-Węgier po kolei ogłaszały niepodległość, a niemieckojęzyczni żołnierze właściwie się temu nie sprzeciwiali, bo… idea polietnicznego imperium również do nich nie przemawiała. Co więcej, Niemcy (Austriacy) mieli jej serdecznie dosyć, uważali, że paradoksalnie mają w kraju najmniej do powiedzenia, że więcej praw mają dopieszczani przez Franciszka Józefa Polacy, Węgrzy, Czesi, Ukraińcy czy Rumuni. Na fali chaosu po I wojnie światowej wszyscy ogłaszają akces do państw narodowych, Polacy z Galicji tworzą wspólne państwo z rodakami z Rosji i Niemiec (zaborów rosyjskiego i niemieckiego) – i niech im będzie. Niech to dziwne państwo austro-węgierskie się w końcu rozpadnie, a wówczas także my (habsburscy Niemcy) będziemy żyć w państwie narodowym – w zjednoczonych Niemczech.

W 1918 roku mało który niemieckojęzyczny mieszkaniec byłego państwa Habsburgów nie chciał przyłączenia tych terenów do Niemiec. Tak się nie stało tylko dlatego, że na ten wariant kategorycznie nie zgodzili się alianci (zwycięska Francja, Wielka Brytania i USA), którzy obawiali się zbyt silnego państwa niemieckiego. Powstanie niepodległej Austrii w 1918 roku odbyło się więc wbrew woli samych Austriaków, wówczas po prostu alpejsko-naddunajskich Niemców. Dlatego w 1938 roku większość Austriaków-Niemców pozytywnie odniosła się do anschlussu i witała Hitlera z otwartymi ramionami (również widząc w nim remedium na kryzys gospodarczy).

Ale to też nie było już takie niejednoznaczne: dwudziestolecie niepodległej Austrii mimo wszystko sprawiło, że wśród obywateli tego kraju zaczęło kiełkować poczucie odrębności narodowej, odrębności wobec Niemiec. Początkowy entuzjazm wobec Hitlera skończył się zresztą bardzo szybko. Austriacy zobaczyli wówczas, jak bardzo Niemcy są od nich mentalnie różni i nareszcie przestali idealizować sobie „braci z północy”. A całkowita zmiana nastrojów przyszła wraz z porażkami Hitlera na froncie po 1943 roku. Austriacy wtedy otrzeźwieli i zaczęli pytać samych siebie, po co im było to wszystko. Entuzjazm wobec ideologii faszyzmu błyskawicznie opadł, a jego miejsce zajął wstyd i poczucie winy. A wraz z nim – rosnące (dopiero wtedy!) nastroje narodowe, chęć odbudowy po wojnie suwerennego, nieniemieckiego, własnego austriackiego państwa. Tym bardziej, że pod koniec wojny, w warunkach biedy, kryzysu i alianckich bombardowań, niechciana i pogrążona w kryzysie gospodarczym przedwojenna Austria zaczęła się jawić jako utracony raj. Przez całe międzywojnie Austriacy nie potrafili docenić niepodległości, wyrzekali się jej i idealizowali sobie „niemieckich braci” – dopiero tak naprawdę zbrodnie niemieckich faszystów nauczyły ich miłości do ojczyzny i dumy z niezależnej Austrii.

Idee niezależnej Austrii i odrębnego austriackiego narodu na dobre zakorzeniły się dopiero w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie, w czasie okupacji Austrii w latach 1945-1955. Odzyskanie niepodległości, wyrażone w podpisaniu umowy państwowej w 1955 roku, stało się kamieniem węgielnym współczesnej austriackiej państwowości i równocześnie momentem, od którego tak naprawdę możemy mówić o narodzie austriackim w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie o jakimś regionalnym wariancie narodu niemieckiego. Od tego czasu austriacka tożsamość narodowa jest budowana w opozycji do Niemiec, na podkreślaniu austriackiej środkowoeuropejskości, na związkach z Węgrami i krajami słowiańskimi – w tym z Polską i Słowacją.

Stosunki z Niemcami są obecnie przyjazne i bardzo bliskie, ale równocześnie podszyte nieufnością i kompleksami. Doświadczenia XX wieku nauczyły Austriaków szanować niepodległość i zakorzeniły w nich przekonanie, że największym zagrożeniem austriackiej tożsamości i suwerenności wcale nie są Polacy czy Węgrzy, ale Niemcy. Właśnie dlatego, że to naród tak bliski, posługujący się tym samym językiem. A pochłonięcia przez silniejszego sąsiada, w kulturowym i tożsamościowym aspekcie, współcześni Austriacy boją się najbardziej – co wcale nie przeszkadza im w ścisłych kontaktach z północnym sąsiadem i pojawiającej się od czasu do czasu niechęci wobec swych słowiańskich braci.

Jakub Łoginow




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *