Branża hotelarska nad Bałtykiem: czego mnie nauczyli podhalańscy górale i co spod Tatr warto wdrożyć nad morzem

Narzekanie na paragony grozy i wszechobecny kicz w Zakopanem oraz rzekomą pazerność górali weszło już na stałe do polskiej tradycji. Podhalańscy właściciele pensjonatów i kwater turystycznych są przedstawiani w Polsce jako symbol tego co najgorsze w biznesie – braku myślenia długofalowego, braku profesjonalizmu, nastawienia na zysk tu i teraz – najlepiej bez starań, bez innowacji, maksymalnie windując ceny. I chociaż wiele z tych zarzutów ma w sobie sporo racji, pora rozprawić się z tym stereotypem. Pod wieloma względami branża hotelarzy i właścicieli prywatnych kwater pod Tatrami jest całkiem nieźle sprofesjonalizowana, a to co mi w nich imponuje – to duża chęć do nauki swojego turystycznego fachu, otwartość na nowe trendy i myślenie o marketingu w perspektywie dłuższej, niż jeden sezon.

Efektem tego podejścia jest to, że wbrew stereotypowi Zakopane i okolice wcale nie jest takie drogie dla przeciętnego turysty, jak to jest powszechnie i w krzywdzący sposób przedstawiane. Noclegi w dobrym hotelu można spokojnie znaleźć za 150 złotych za osobę/noc, a nie 200-300 jak poza sezonem nad morzem. Piwo w zakopiańskiej knajpie kosztuje 12 złotych. Nad Bałtykiem standardem jest już 16 złotych, a i tu ceny szybują do 20 złotych za szklankę. Z cenami obiadu, pizzy – podobnie.

To, co cieszy turystów, teoretycznie powinno martwić branżę HoReCa – wyższe ceny to przecież wyższe zyski. W pojedynczej transakcji tak, w całej masie niekoniecznie. Realia Zakopanego to tłumy w sumie zadowolonych turystów przez cały rok i ogromny obrót, na którym tutejsi mieszkańcy robią całkiem przyzwoite pieniądze. Realia miast i wsi nadmorskich to wyższe niż w Zakopanem ceny i tłumy latem – oraz pustki poza sezonem. Co z tego, że przy podobnym czynszu i kosztach stałych, nad Bałtykiem piwo kosztuje 20 złotych, jak w ciągu godziny do knajpy przyjdzie 10 klientów. W Zakopanem piwo kosztuje 12 złotych, ale w ciągu godziny przewinie się 40 klientów (w tym lokalsów, których w Trójmieście na piwo w knajpie nie stać) i ten obrót robi robotę i dużo większe zyski. Z cenami noclegów podobnie – góral przy mega wysokich kosztach ogrzewania wynajmie zimą pokój po 80 złotych od osoby, ale ma obrót i ludzie tam przyjeżdżają, mimo narzekań jeszcze nikt tam nie zbankrutował. W Mielnie, Kołobrzegu i Władysławowie za nocleg trzeba zapłacić poza sezonem 150-300 złotych, w efekcie wiele pensjonatów i kwater prywatnych stoi pustych, a ogrzać i opłacić rachunki też zimą trzeba, choć oczywiście oszczędza się na kosztach zmiennych, takich jak sprzątanie, amortyzacja, podatki.

Ktoś powie: no tak, ale w Zakopanem jest co robić przez cały rok, a nad morzem nie, tylko latem. Serio? Przecież w tych samych narzekaniach na „zakopiański kicz” samo sedno tych narzekań polega na tym, że jakieś 95% odwiedzających nie wychyla nosa poza Krupówki, w porywach wyjedzie kolejką na Gubałówkę lub pójdzie nudną asfaltową trasą na Morskie Oko. I to akurat jest prawda – akurat do Zakopanego przyjeżdża się głównie nie po to, by CHODZIĆ PO GÓRACH, ale by być w modnym miejscu Z WIDOKIEM NA GÓRY, a czas spędzać tak naprawdę na głównym deptaku miasta, w knajpach oraz na spacerach po naprawdę niewymagającym terenie – kilka kilometrów, odpowiednik łażenia po nadmorskich wydmach i lasach wzgórz morenowych Trójmiasta. Bo tym właśnie są te „aktywności” przeważającej większości turystów przyjeżdżających do Zakopanego – wcale nie wysokie góry, ale małe spacerki. Czym to się różni od przyjazdu poza sezonem do Sopotu, Mielna, Władysławowa, Kołobrzegu i Międzyzdrojów i spędzania większości czasu na deptaku, dyskotekach, krótkich spacerach? Niczym – tam się przyjeżdża dla widoków na Giewont bez wychodzenia na ten Giewont, tutaj – dla widoków na zimowe morze, bez kąpania się w tym morzu.

Przy tym Zakopane to jeszcze jest duże i atrakcyjne miasto, z 200-letnią piękną zabytkową architekturą w stylu witkiewiczowskim, z dwoma kinami, teatrem i 20 muzeami. Tam jest co robić nie wychodząc w góry. Ale tłumy turystów przyjeżdżają przez cały rok, płacąc 60-80 złotych za nocleg również do Poronina, Witowa, Gliczarowa czy Białego Dunajca. A tam już NAPRAWDĘ nie ma co robić, tam naprawdę „nic” nie ma – poza widokami na odległe góry, do których pieszo się nawet nie dojdzie. A jednak górale z Poronina potrafią – wbrew stereotypowi o góralskiej chciwości, prostocie i braku edukacji branżowej, potrafią dostosować ceny do oczekiwań klientów i zarabiać przyzwoite pieniądze przez cały rok. Jasne, co roku narzekają, że tym razem sezon nie taki, że goście nie dopisali – ale to rytualne narzekanie nie zmienia faktu, że jakoś nikt nie zamyka się poza sezonem, a przecież inflacja i koszty gazu tak samo wysokie jak wszędzie, prąd, czynsze i ogrzewanie to samo, koszty pracy pracowników – również.

Na Podhalu mieszkają nie tylko górale, w samym Zakopanem górale stanowią akurat mniejszość – to trochę tak, jak Kaszubi w Trójmieście. Ale ja nie o tym. Sam góralem nie jestem, dlatego muszę potwierdzić, że górale są trudną i specyficzną społecznością – osobom z zewnątrz nie jest łatwo zyskać ich zaufanie i sympatię. Zwłaszcza, gdy promuje się transgraniczny polsko-słowacki transport i turystykę robiąc to od kilkunastu lat, co początkowo budziło zrozumiałą nieufność u niektórych osób, widzących w tym potencjalną konkurencję i możliwą utratę klientów. Przypomnę: jestem inicjatorem samorządowych autobusów transgranicznych na polsko-słowackim pograniczu. W konserwatywnym góralskim społeczeństwie budziło to nie tylko sympatię, ale i obawy – czy nie oznacza to „wywożenie turystów na Słowację”? Czy nie stracimy na tym?

To co mnie fascynuje, to łatwość i szybkość, z jaką podhalańscy górale rozwiali te obawy, akceptując nie tylko autobusy transgraniczne, ale także mnie jako założyciela i admina kilkunastu lokalnych podhalańskich grup na Facebooku, mimo że przecież nie jestem ich sąsiadem, chociaż z Podhalem jestem związany rodzinnie od dzieciństwa (ale nie jako góral). To zaprzeczenie wszelkich negatywnych stereotypów o tych społecznościach. Ta łatwość, z jaką górale chłoną wszelkie nowinki, również te międzynarodowe i marketingowe, jest tym co chętnie upowszechniłbym nad Bałtykiem. Symbolem tego co pozytywne w góralskim charakterze i mentalności, jest dla mnie zespół De Press, który gra tradycyjne góralskie i chrześcijańsko-podhalańskie motywy na nowoczesną rockową nutę, a to wszystko na początku lat 90-tych. Gorąco polecam!

To co mi szczególnie u góralskich/podhalańskich właścicieli kwater prywatnych i pensjonatów imponuje – to ich dojrzałość biznesowa i edukacyjna. I ta umiejętność łączenia prostoty charakteru i lokalnej skromności (a przy tym dumy z bycia „stąd”) z pójściem na studia z turystyki i hotelarstwa lub marketingu i potraktowania tego poważnie – jako źródła przydatnej wiedzy, inspiracji dla prowadzenia biznesu w sposób profesjonalny, wbrew stereotypowi o tych studiach jako o studiach niewartościowych, „o niczym”, tylko dla papierka. Takich ludzi na Podhalu znam multum – co prowadzą rodzinny biznes, na studia poszli do Krakowa na AWF lub Uniwersytet Ekonomiczny na kierunek jakoś związany z turystyką i marketingiem – po czym zamiast robić karierę w Krakowie lub Warszawie, wrócili do rodzinnego Kościeliska lub Bukowiny rozwijać swój pensjonat i ośrodek narciarski w sposób bardziej profesjonalny. Nie opierając się tylko na intuicji i przeświadczeniu, że przecież po co się w branży hotelarskiej dokształcać, studiować czy czytać książki, przecież i tak wszystko jasne.

To dlatego Podhalanie są tak otwarci na wszystkie nowinki marketingowe i nauczyli się skutecznie promować region i swój obiekt na całym świecie, w elastyczny sposób dostosowując marketing i ofertę do nowego regionu świata. W latach 90-tych byli to Niemcy i Austriacy, w latach 2005-2015 Ukraińcy – w tym czasie, gdy branża turystyczna Pomorza nie adresowała do nich swojej oferty. A ostatnio są to Arabowie i Węgrzy. Górale nie czekają z założonymi rękami, wychodząc z założenia, że jak się Arabom czy Węgrom podoba, to sami znajdą ich obiekt na Bookingu. Aktywnie tworzą oferty w ich językach – tak, również po arabsku i węgiersku; korzystają z branżowych szkoleń, czytają branżowe materiały, dokształcają się. Tak, robią to również te przysłowiowe babinki w chustkach.

I co też ważne – mimo nawału codziennej pracy, podhalańscy górale znajdują czas na to, by pomyśleć również o przyszłym sezonie oraz o przyszłych miesiącach poza sezonem. Nie zajmują się tylko „tu i teraz”, ale aktywnie pracują nad rozwojem swojego biznesu, nie zamykając go na kłódkę – nawet gdy ich pensjonat jest w brzydkiej okolicy na obrzeżach Poronina, gdzie naprawdę nie ma co robić i nie ma ładnych widoków, bo oddalone o 15 km góry zasłania kicz i reklamowy chaos.

Może to dlatego ta góralska przedsiębiorczość i dojrzałość edukacyjna w branży turystycznej tak bardzo Polaków wkurza i irytuje? Bo nie zgadza się ze stereotypem. Bo z jednej strony rzeczywiście w Zakopanem i na Podhalu jest multum rzeczy, które mnie i wszystkich wkurzają – i to mocno. Kicz, bezguście, tłumy, chaos reklamowy, nawet ta komercja. I rzeczywiście z przyjemnością jeżdżę na słowacką stronę Tatr lub do Austrii i Bawarii, by od tego odpocząć. Ale nie zmienia to faktu, że mimo wszystko branża turystyczna Pomorza, w tym właściciele prywatnych kwater i pensjonatów mają się czego od górali nauczyć. A tej edukacji, poznawania nowych doświadczeń i czytania branżowych książek wszystkim od morza po Tatry życzę – nie ma bowiem nic gorszego, niż stać w miejscu i bać się nowych wyzwań, wychodząc z założenia że po co to komu, skoro od 20 lat robiliśmy to tak jak do tej pory.

Jakub Łoginow

Poradnik „Bałtyk przez cały rok. Jak wydłużyć sezon turystyczny i przyciągnąć gości ze Słowacji i Czech” kupisz w formie ebooka w księgarni internetowej Ebookpoint.pl. Gorąco polecamy!