Nie ma dnia, by media nie informowały o problemach ukraińskich wojsk na froncie oraz możliwych rozmowach o zawieszeniu broni, na niekorzystnych dla Ukrainy warunkach. Tymczasem rosyjska wojna hybrydowa aktualnie intensyfikuje się na próbach wrogiego przejęcia sąsiedniej Mołdawii, która staje się kluczem do stabilności w regionie – lub jej braku. Obecnie Mołdawią rządzą siły proeuropejskie, ale mają minimalną przewagę, a za kilka miesięcy odbędą się tam kluczowe wybory parlamentarne, na które już teraz próbuje wpłynąć Rosja. Gdy jej się uda i Mołdawia stanie się prorosyjska jak Gruzja, oznaczać to będzie pełne zwycięstwo Putina i całkowite fiasko starań Ukrainy o wejście do Unii Europejskiej, bo oba państwa są rozpatrywane w pakiecie.
Polska jest aktywnym graczem na arenie międzynarodowej i dość intensywnie wspiera Ukrainę. Tym bardziej niepokoi fakt, że władzom i elitom intelektualnym w Warszawie umyka fakt możliwej katastrofy związanej z przegraną sił proeuropejskich w Mołdawii. Tymczasem to jest ostatni moment, by Polska i UE na ostatniej prostej bardzo silnie wsparła Mołdawię, również finansowo i technicznie, przechylając tym samym szalę zwycięstwa na korzyść sił proeuropejskich. Chociaż naturalnym adwokatem Mołdawii w UE jest Rumunia i Francja, obecnie akurat Polska przewodniczy w Unii Europejskiej, dlatego niezwykle ważne są tu wszelkie działania podjęte przez Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego, Andrzeja Dudę oraz Rafała Trzaskowskiego, który jako prezydent Warszawy mógłby właśnie teraz odwiedzić zaprzyjaźniony Kiszyniów.
W co gra Putin i jaka jest stawka?
Mołdawia jest małym i biednym państwem wciśniętym pomiędzy Ukrainę a Rumunię. Nie ma dostępu do morza, choć ma własny port morski Giurgiulești w miejscu, gdzie rzeka Prut wpada do Dunaju, przy trójstyku granic Mołdawii, Rumunii i Ukrainy. Wody Dunaju mają tam status morskich wód wewnętrznych, podobnie jak Odra w Szczecinie. W Mołdawii mówi się po rumuńsku, choć sporo mieszkańców posługuje się językiem rosyjskim. Do Mołdawii należy Naddniestrze – wąski, skrajnie prorosyjski, zurbanizowany i uprzemysłowiony pasek terenu wzdłuż mołdawsko-ukraińskiej granicy, które na początku lat 90-tych ogłosiło się separatystyczną republiką. Niepodległość Naddniestrza nie jest uznawana, ale władze w Kiszyniowie nie kontrolują tego terytorium.
Naddniestrze ze „stolicą” w Tyraspolu jest rządzone przez lokalne struktury o quasimafijnym charakterze. Do tej pory podstawą gospodarki parapaństwa był de facto bezpłatny gaz, dostarczany Naddniestrzu przez Rosję gazociągiem biegnącym tranzytem przez terytorium Ukrainy. Gaz trafiał do ludności cywilnej, a także do naddniestrzańskiego przemysłu. Dzięki bezpłatnemu gazowi naddniestrzańskie fabryki mogły osiągnąć pewną przewagę konkurencyjną na rynku, a ponieważ formalnie Naddniestrze należy do Mołdawii, produkty z Naddniestrza (np. koniak) miały etykietkę „Made in Moldova” i mogły legalnie trafiać na unijne rynki. W ten sposób wszystko przez lata jakoś się kręciło. Jednak najważniejszym elementem tej układanki była położona na terenie Naddniestrza potężna elektrownia, która produkowała prąd nie tylko na potrzeby separatystycznego obszaru, ale również dla prawobrzeżnej Mołdawii właściwej. Naddniestrzańska elektrownia produkowała prąd z tego bezpłatnego rosyjskiego gazu, a sprzedawała go Mołdawii za normalne pieniądze, choć nieco niższe, niż rynkowa cena energii elektrycznej importowanej z Rumunii.
Od 1 stycznia 2025 Rosja postanowiła rozpętać kryzys humanitarny w Naddniestrzu, który miał uderzyć również w Mołdawię właściwą i doprowadzić do upadku prozachodnich władz w Kiszyniowie. Od Nowego Roku Rosja wstrzymała całkowicie dostawy gazu tranzytem przez Ukrainę, z dnia na dzień pozbawiając gazu swojego naddniestrzańskiego sojusznika. W uzależnionym od gazu Naddniestrzu trwa kryzys humanitarny: jest zima, a ludzie marzną w swoich mieszkaniach i nie mogą nic ugotować. Naddniestrze było totalnie nieprzygotowane na taką sytuację, nie stworzyło magazynów gazu, a sami mieszkańcy też nie zadbali o bezpieczeństwo energetyczne (ocieplenia budynków, fotovoltaika), bo nie mieli do tego motywacji (gaz był praktycznie bezpłatny), a swoją drogą zwykłych ludzi nie byłoby stać na tego typu inwestycje. Wraz z gazem zabrakło też prądu, bo ten był produkowany właśnie z rosyjskiego gazu. Elektrownia może przez jakiś czas w trybie awaryjnym korzystać z węgla, ale musi to być antracyt, czyli węgiel o bardzo wysokich parametrach, który wcześniej pochodził z kopalni Donbasu. Naddniestrze zgromadziło niewielkie zapasy tego węgla, co starczy na ograniczoną produkcję prądu (ale bez eksportu do Mołdawii właściwej) na zaledwie kilka tygodni.
Utrzymywanie się tego kryzysu przez dłuższy czas będzie oznaczać faktyczne bankructwo i likwidację Naddniestrza, czyli być może jego reintegrację z Mołdawią właściwą. Teoretycznie brzmi nieźle, ale po co Moskwa miałaby likwidować swojego sojusznika? Otóż Kreml chce poświęcić Naddniestrze, by przejąć całą Mołdawię. Elektorat naddniestrzański jest skrajnie prorosyjski i gdyby Naddniestrze powróciło do Mołdawii przed letnimi wyborami parlamentarnymi, tamtejsi prorosyjscy wyborcy przechylą szalę w mołdawskich wyborach na korzyść sił prorosyjskich i będziemy mieć „drugą Gruzję” lub co gorsza „drugą Białoruś”. Państwo prorosyjskie, podporządkowane Putinowi, bez jednego wystrzału, zagrażające Ukrainie od południa na całkiem sporym odcinku. Samo Naddniestrze aż takiego zagrożenia nie stwarza, bo rosyjski kontyngent wojskowy jest tam śmiesznie mały i nie może być uzupełniony.
Prozachodnie władze w Kiszyniowie prawdopodobnie przeciągną proces ewentualnej reintegracji, tak by nastąpił on już po wyborach, ale i na to Krelm ma swój plan. Otóż kryzys gazowy w Naddniestrzu uderzył też w Mołdawię właściwą, która została pozbawiona dostaw prądu z naddniestrzańskiej elektrowni. I tu kłaniają się wieloletnie zaniedbania proeuropejskich władz w Kiszyniowie, które przez lata ignorowały problem uzależnienia od naddniestrzańskiej elektrowni i nie stworzyły sprawnego systemu importu energii elektrycznej z Rumunii i Ukrainy (choć akurat sama Ukraina też ma deficyt energii), ani własnych elektrowni zaspokajających jej potrzeby. Te sieci przesyłowe są, ale ich przepustowość jest niewystarczająca i dopiero teraz podejmowane są dawno potrzebne inwestycje, które jednak w najlepszym razie będą zrealizowane za rok. W efekcie Mołdawia ma teraz deficyt prądu, a prąd importowany z Rumunii jest droższy od tego naddniestrzańskiego, co dla biednej Mołdawii jest problemem. Deficyt prądu, kłopoty gospodarcze, ewentualne wyższe rachunki oraz katastrofa humanitarna w Naddniestrzu (oraz możliwe pojawienie się uchodźców stamtąd) – to wszystko nie dodaje popularności prozachodniej prezydent Mai Sandu i jej partii PAS i działa na korzyść prorosyjskiej opozycji.
I o to właśnie Kremlowi chodzi. Jesienią Kreml mocno ingerował w referendum europejskie i wybory prezydenckie, które Maja Sandu wygrała tylko o włos, a i to dzięki niezwykłej mobilizacji zagranicznych Mołdawian. Teraz może wystarczyć 20 tysięcy niezadowolonych wyborców, by Mołdawia skręciła w stronę prorosyjską.
Oczywiście ktoś powie, że nawet przegrana sił prozachodnich nie musi oznaczać pełnej katastrofy i jednoznacznej orientacji na Moskwę oraz całkowitego zerwania kursu na eurointegrację, ta polityka może być bardziej zniuansowana, nie wszystko jest czarno-białe. Być może. Ale przypomnijmy, że Janukowycz po 2010 roku początkowo też starał się niuansować i prowadził całkiem intensywne rozmowy o stowarzyszeniu z UE, w 2012 roku to z Janukowyczem organizowaliśmy Euro-2012, też początkowo były nadzieje na jego proeuropejski kurs. Czym się to skończyło już w latach 2013-14, wszyscy pamiętamy. Tak samo Gruzja – partia „Gruzińskie Marzenie” przez kilka lat też wydawała się nie być taka jednoznacznie prorosyjska, Gruzja pod jej rządami integrowała się z UE, ale niedawno te pozory znikły. Jeżeli latem lub jesienią siły prozachodnie przegrają te strategicznie ważne wybory parlamentarne, z Mołdawią stanie się podobnie i taki właśnie scenariusz należy założyć jako najbardziej realny.
Scenariusz katastrofy. Dlaczego ewentualna prorosyjska Mołdawia pogrąży Ukrainę, a następnie Polskę?
Zastanówmy się, co w praktyce oznaczać będzie zwycięstwo sił prorosyjskich w Mołdawii latem lub jesienią 2025. Formalnie prezydentką stale będzie prozachodnia Maja Sandu, ale nic to nie zmieni, tak samo jak nie zmieniła prozachodnia prezydentka Gruzji. W Mołdawskiej konstytucji władzę ma rząd i większość parlamentarna, a kompetencje prezydenta są mocno ograniczone.
Kreml nie po to inwestuje niewyobrażalne siły i środki w polityczne przejęcie Mołdawii i korumpowanie tamtejszych prorosyjskich polityków, by ci po objęciu urzędu urwali się spod kurateli Moskwy i prowadzili niezależną politykę. Dlatego za najbardziej realny scenariusz należy uznać faktyczne zerwanie przez nowe władze Mołdawii procesu integracji z UE dokładnie w taki sam sposób, jak zrobił to Janukowycz w 2013 roku czy gruziński premier jesienią 2024. Czyli nowy mołdawski premier powie, że nadal zmierza do Europy, ale ze względu na problemy gospodarcze odkłada proces integracji o x lat, a na razie w zamian za to podpisuje korzystne umowy gazowe i gospodarcze z Rosją. Zwłaszcza, że tani rosyjski gaz może być dostarczany do Mołdawii nie tylko przez terytorium Ukrainy, a Mołdawia ma też strategicznie ważny port morski. Gdyby stał się rosyjskim przyczółkiem na Dunaju, oznaczałoby to prawdziwą katastrofę dla Ukrainy i NATO. Zwłaszcza, że ukraińskie porty morskie delty Dunaju są w warunkach obecnej wojny strategicznie ważne dla Ukrainy, a przez kilka miesięcy w 2022 roku były jedynymi portami ukraińskimi, przez który odbywał się jej handel zagraniczny w tym eksport zboża.
Ze względu na szczególny międzynarodowy charakter Dunaju, państwom NATO (w tym Rumunii) i Ukrainie trudno byłoby zablokować ruch rosyjskich statków do mołdawskiego portu Giurgiulești. Byłoby to możliwe w przypadku rosyjskich okrętów wojennych, gdyż Ukraina mogłaby je jeszcze na Morzu Czarnym po prostu ostrzelać i zatopić, tak jak to skutecznie robi teraz. Ale Rosjanie rozmieściliby swoje służby specjalne i szpiegów w statkach udających statki handlowe, w dodatku pływające pod banderą państw trzecich. Giurgiulești stałoby się de facto rosyjską bazą szpiegowską u bram NATO, w strategicznie ważnej dla całej Europy delcie Dunaju. Dla całego NATO, w tym Polski, byłaby to katastrofa. A to właśnie nadanie Rosjanom wielu praw do Giurgiulești byłoby z pewnością jednym z najważniejszych punktów mołdawsko-rosyjskich umów handlowych. Mołdawianie i tak nie znają się na gospodarce morskiej, wielu analityków i dziennikarzy też jest dalekich od tej tematyki, dlatego ten strategicznie ważny port prorosyjskim siłom łatwo byłoby „sprzedać”, bo ludzie nie wiedzą, jak on jest ważny. A Moskwa byłaby gotowa zapłacić każdą cenę, podobnie jak wcześniej za kontrolę nad Sewastopolem gdy jeszcze Krym był kontrolowany przez Kijów.
Katastrofalne skutki miałoby odpadnięcie Mołdawii z trwającego obecnie procesu rozszerzenia UE. Można się z tego procesu śmiać, że co to za rozszerzenie, że niewiele się dzieje i nie widać postępów, ale jednak te negocjacje akcesyjne z Mołdawią i Ukrainą ruszają, jest w końcu wola polityczna i Ukraina bardzo na to liczy. Przyspieszenie procesu rozszerzenia to jeden z priorytetów polskiej i duńskiej prezydencji, więc jest szansa, że po marazmie z czasów prezydencji węgierskiej w tym roku sprawy naprawdę ruszą do przodu. Gruzja już odpadła, ale Gruzja nawet geograficznie nie leży w Europie, tylko w Azji. Pozostają Bałkany Zachodnie oraz Mołdawia i Ukraina, które przez unijne stolice są traktowane w pakiecie.
Ta pakietowość Mołdawii i Ukrainy w procesie rozszerzenia jest oczywiście bardzo umowna i nieformalna, ale niestety taka jest rzeczywistość: gdy Mołdawia odpadnie, de facto zablokuje też na wiele lat proces rozmów akcesyjnych z Ukrainą. Formalnie nie, faktycznie – tak. Ponadto obecnie adwokatem kijowskich aspiracji europejskich jest Rumunia, Włochy i Francja, a to bardzo silne wsparcie. Dlaczego one? Bo zależy im na wspieraniu Kiszyniowa. Mołdawia jako państwo rumuńskojęzyczne cieszy się naturalną sympatią nie tylko Rumunii, ale też jej romańskich sojuszników, czyli Francji i Włoch. Państwa te popierają ogólnie proces rozszerzenia, w pakiecie o Mołdawię i Ukrainę. Gdy Mołdawia odpadnie, stracą entuzjazm dla dalszego wspierania procesu rozszerzenia, na czym straci Kijów. Nikt w Europie nie pójdzie na przyjęcie do UE samej Ukrainy (w dodatku nie kontrolującej w pełni swego terytorium) z ogromną geopolityczną prorosyjską dziurą w środku Unii Europejskiej w postaci prorosyjskiej Mołdawii. Co innego małe separatystyczne Naddniestrze z nadzieją na pokojową reintegrację na prozachodnich zasadach, a co innego cała Mołdawia.
A wygaszenie procesu rozszerzenia UE o Ukrainę oznaczać będzie całkowitą katastrofę oraz załamanie się morale Ukraińców, w tym walczących na froncie. Bo o co tak naprawdę ukraińskie społeczeństwo walczy z tak dużą daniną krwi, począwszy od Euromajdanu z listopada 2013? O integrację europejską właśnie. Do NATO Ukrainy na razie raczej nie przyjmą, ale perspektywa wejścia do UE jest tą „marchewką”, która Ukraińców mobilizuje do poświęceń. Co jeśli nagle padnie komunikat, że sorry, ale znów na 10 lat zamrażamy ten proces? Może to doprowadzić do totalnego zniechęcenia, załamania się frontu, zgody na faktyczną kapitulację przed Rosją, nawet do przejęcia władzy w Kijowie przez siły w pewien sposób prorosyjskie. Niemożliwe? To popatrzcie na Gruzję. Zaledwie kilkanaście lat temu, w 2008 roku zostali najechani zbrojnie przez Rosję i wydawało się, że wszystko jest możliwe, ale nie to, że dumni Gruzini zaczną się układać z Rosją lub wybiorą prorosyjskie władze. Minęło kilka lat i to właśnie się stało. A Zełeński też ma silną opozycję, wielu Ukraińców jest już nim zmęczonym. W to właśnie gra Putin – by przy pomocy politycznego przejęcia Mołdawii, de facto w polityczny sposób przejąć też Ukrainę. Całą Ukrainę i całą Mołdawię, bo Putin gra o wszystko i nie zadowala się jakimś Donbasem czy Naddniestrzem, którymi tak naprawdę gardzi.
Co może i powinna zrobić Polska?
Opisane wyżej scenariusze są niestety bardzo realne i ich realizacja oznaczałaby dla Polski prawdziwą katastrofę. Właśnie dla Polski, a nie tylko dla Ukrainy i Mołdawii. Sama Mołdawia może nas nie obchodzić, ale patrząc na polskie interesy i bezpieczeństwo, musimy zrobić wszystko, by do tego negatywnego scenariusza nie dopuścić.
Zwłaszcza, że w tym momencie nic jeszcze nie jest przesądzone, szanse obu scenariuszy są 50:50, a wspierając Mołdawię, Polska może tanim kosztem przechylić szalę w wyborach parlamentarnych na korzyść sił prozachodnich. Pamiętajmy, że znów o wyniku wyborów może przesądzić minimalna różnica głosów, rzędu 7000 osób.
W żadnym wypadku nie chodzi tu o ingerowanie w proces wyborczy, ale o miękką siłę, dyplomację i wsparcie gospodarcze dla prozachodnich władz w Kiszyniowie. Mołdawia jest na tyle biedna i mała, że wsparcie gospodarcze samej tylko Polski (a nie UE jako całości) w rozmiarach których Polska nawet nie zauważy, będzie miało bardzo zauważalny wpływ dla Mołdawii i jej mieszkańców. I to jest właśnie nasza siła i szansa. Powinna to być kombinacja bezzwrotnej pomocy, nieoprocentowanych kredytów i pożyczek oraz współpracy gospodarczej, społecznej, również humanitarnej. Zarówno finansowej, jak i rzeczowej, technicznej, know-how. Punktem wyjścia może być wsparcie Polski dla przezwyciężenia skutków trwającego właśnie kryzysu energetycznego w Mołdawii. A konkretem – polskie wsparcie finansowe i techniczne dla modernizacji infrastruktury energetycznej, termomodernizacji budynków, czy rozwoju OZE w Mołdawii. W obecnej sytuacji Mołdawii bardzo przydadzą się wiatraki, panele fotowoltaiczne i magazyny energii, a Polska ma już z tym spore doświadczenia. Polska pomoc, początkowo bezzwrotna, da też szansę na zbudowanie w Mołdawii przyczółków dla dalszej obecności już na zasadach biznesowych, co będzie nieocenione w przypadku pozytywnego wyniku wyborów i faktycznego wejścia Mołdawii do Unii Europejskiej.
Dużą rolę mogą odegrać też samorządowcy, w tym prezydenci dużych miast. Naturalnym partnerem dla Kiszyniowa może być prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, prezydent Krakowa Aleksander Miszalski i prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz. Może wspólna wizyta w Kiszyniowie wraz pakietem wsparcia? Do przemyślenia.
Polska powinna zarówno podjąć takie działania sama, nie czekając na innych, wykazując tym samym inicjatywę jako naturalny lider regionu i poważny gracz geopolityczny, pokazując też dobry przykład dla innych. A równocześnie zmontować koalicję w tych sprawach z Niemcami, Francją, Litwą, Szwecją, Danią i oczywiście Rumunią. A także, co chyba najważniejsze – wykorzystać fakt przewodnictwa w UE i zainicjować ponadstandardowe wsparcie dla Mołdawii w ramach Unii.
Należy przy tym być świadomym, komu tak naprawdę pomagamy i nie popadać w nadmierny idealizm. Nam się to po prostu opłaca, bo to niewielka cena za uniknięcie ryzyk, które mogą sprowadzić na nas i cały region geopolityczną katastrofę, gdyby jednak siły prorosyjskie wygrały wybory parlamentarne w Mołdawii. Równocześnie warto pamiętać, że sama prozachodnia elita polityczna Mołdawii wcale nie jest idealna, okazała się krótkowzroczna, leniwa, nie przeprowadziła zawczasu potrzebnej transformacji energetycznej, nie zbudowała alternatywnych połączeń elektroenergetycznych z Rumunią ani nie rozwinęła należycie OZE. To wszystko prawda, a Polska „musi” teraz de facto naprawiać cudze błędy, co może być irytujące. Ale i tak warto to zrobić.
A jaki ma być efekt? Chodzi o to, by mołdawskie społeczeństwo odczuło, że integracja europejska to nie tylko puste frazesy i mgliste wartości, ale konkretne i odczuwalne wsparcie. I że warto w wyborach zagłosować na prozachodnie siły polityczne, które będą kontynuować ten proces integracji europejskiej, a nie na prorosyjskich polityków, którzy obiecują tani gaz z Rosji w zamian za sprzedaż państwa Putinowi.
Jakub Łoginow